Ryszard Ćwirlej

Ryszard Ćwirlej

Trzynasty dzień tygodnia 
 
 
Godz. 04.35
 
Chorąży Olkiewicz siedział przy kuchennym stole na wprost mężczyzny z odstrzeloną głową. Pozostali członkowie ekipy śledczej kręcili się pomieszkaniu i nie zaglądali do kuchni, bo tu wszystkie ślady zostały już zabezpieczone. Teofil przekonał sam siebie, że nie ma co im się pętać pod nogami, bo na takiej robocie to on się nie zna. Ale tak naprawdę siedział w kuchni, bo nie dawała mu spokoju stojąca na stole niedopita butelka wódki. Było mu jej zwyczajnie szkoda.
— Na jaką cholerę tyle dobra ma się zmarnować — zastanawiał się esbek. — Za chwilę wszyscy stąd wyjdą, przyjadą tu rano z zakładu pogrzebowego jakieś łachudry, zobaczą flaszkę i jak nic wypiją. I w jakieś świńskie ryje pójdzie markowa gorzoła. A jak nie wypiją? — analizował sytuację chorąży. — Jak nie wypiją, to ta otwarta żytnia zwietrzeje, procenty uciekną w cholerę i na zmarnowanie pójdzie. Nie, nie wolno zostawiać tego tak sobie.
Podjął decyzję. Szybko wstał z krzesła, podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. Nikogo nie było w pobliżu. Złapał więc butelkę, przyłożył do ust i błyskawicznie opróżnił ją trzema sporymi łykami. Potem podszedł do zlewu i do środka wlał wodę z kranu, uważając, by spływający po ściankach płyn nie zmył srebrnych od proszku odcisków palców. Nie minęło nawet 30 sekund a ponownie napełniona butelka stała na stole przed zastrzelonym mężczyzną.
— No dobra, zbieramy się stąd — powiedział porucznik Marcinkowski gdzieś w głębi mieszkania.
Właśnie technik chorąży Szewczyk zameldował mu, że skończył swoją robotę. Zrobił zdjęcia i pozbierał wszelkie możliwe odciski palców. Porucznik przetrząsnął wszystkie kąty w tym domu, ale nie natrafił na nic interesującego. Interesująca za to okazała się relacja, którą przyniósł przed chwilą ten młody podporucznik. Dowiedział się, że przed północą w mieszkaniu byli milicjanci. Ten sąsiad z przeciwka potwierdził to, co zobaczył sąsiad, który znalazł zwłoki. Marcinkowski był u niego w mieszkaniu, gdy Szewczyk zajmował się robieniem zdjęć. Obudził go, zadał mu kilka pytań, ale widząc, że ten jest mocno wstawiony, zostawił na jutro wezwanie do komendy. Jednak z tego, co zdołał się dowiedzieć najważniejsze było to, że ten Kruszona widział na dole przed klatką milicyjną nyskę. Teraz okazało się, że milicjantów w mieszkaniu widział też sąsiad z okna drugiego bloku. Przytomny podporucznik kazał mu się stawić jutro na przesłuchanie w celu uszczegółowienia zeznań. Podobne wezwanie wypisał też jego szwagrowi, który dziś nie mógł powiedzieć ani słowa.
— Ciekawe, co to za milicja tu była i czego szukali. Jeśli oni zrobili tę rozpierduchę, to na pewno byli z SB, bo zwykła milicja nie robi takiej gemeli. Trzeba będzie wszystko szybko wyjaśnić, a z tym nie powinno być kłopotu — myślał Marcinkowski. Wszystkie wyjazdy milicyjnych samochodów były ewidencjonowane. Wystarczyło tylko sprawdzić książki wyjazdów na komendach. Najważniejsze było jednak pytanie, kto i dlaczego zabił tego Walkowiaka. Gdy tylko Fred wszedł do mieszkania, podporucznik, który tu warował, pozostawiony przez Karpińskiego, zameldował mu, że zauważył pistolet w lewej ręce denata. Doświadczonemu milicjantowi wystarczyła zaledwie chwila, by przekonać się, że facet był praworęczny. Marcinkowski przejechał opuszkami palców po skórze na palcach denata. Na środkowym od prawej ręki skóra była lekko zgrubiała. To w tym miejscu piszący zazwyczaj opierają długopis. Znaczyło to, że pisał prawą ręką. Potwierdził to zresztą jego sąsiad, który wiedział, że Walkowiak podpisywał się normalnie. Wszystko więc wskazywało na to, że pistolet do jego lewej skroni przyłożył ktoś inny, kto pewnie w pośpiechu chciał upozorować samobójstwo. Zrobił to jednak bardzo nieporadnie i głupio.
— Zaraz będę gotowy, tylko jeszcze spakuję te klonkry do kisty — rzekł i uśmiechnął się do Marcinkowskiego Szewczyk, wkładając do metalowej walizki aparat fotograficzny.
Sierżant Dąbrowa razem z Brodziakiem przeszukiwali jeszcze drugi pokój. Słychać było zza ściany ich głosy.
Fred spojrzał w tamtym kierunku i zawołał, żeby już kończyli. Obaj zaraz wyszli z pokoju i stanęli na korytarzu.
— No i co, znaleźliście coś ciekawego? — tylko dla porządku zapytał porucznik.
— Nic tam nie było, taka sama gemela jak tu, panie poruczniku — zameldował sierżant.
— Tu jest coś dziwnego, to było za tapczanem pod oknem, ledwo wystawało, ale wyciągnąłem — powiedział podporucznik Brodziak. Trzymał w ręce podłużny, zielony pasek papieru.
— Co to za gówno? — spytał Marcinkowski z lekceważeniem, bo wcześniej nie przyszło mu na myśl, by zaglądać za tapczan.
— Nie wiem, ale wygląda jak banderola od pieniędzy — odparł Brodziak. —Tylko że tam jest napisane po niemiecku, i jakby od niemieckich pieniędzy to jest ta banderola czy jak tam.
Porucznik podszedł szybko i wziął do ręki papier. Na zielonej banderoli odczytał napis: Deutsche Bundesbank, a obok 10.000 DM.
— To chyba rzeczywiście jest taśma, którą owija się niemieckie pieniądze — powiedział Marcinkowski, patrząc na młodego podporucznika. — Masz rację, banderola, w której było dziesięć tysięcy marek.
— Ja pierdolę — zaklął Grzechu Kowal. — Skąd ta łachudra mogła mieć tyle pieniędzy?
Porucznik nie odpowiedział. Spojrzał jeszcze raz na banderolę, a potem rozkazał 
 — Zostajemy tu i jeszcze raz przetrząsamy całą chatę do góry nogami. Olkiewicz, gdy usłyszał rozmowę o astronomicznych pieniądzach, wyszedł pośpiesznie z kuchni i stanął w drzwiach do pokoju przysłuchując się uważnie. Potem podrapał się w głowę i niby od niechcenia rzucił:
— To ja rozejrzę się w takim razie w tej kuchni jeszcze trochę. Może tam co jeszcze ciekawego jest schowane.
 
 
 
Upiory spacerują nad Wartą 
 
 
Poniedziałek, 3 czerwca Godz. 4.30
 
Zygmunt Olczak zapalił pierwszego dziś papierosa. Z przyjemnością zaciągnął się mocnym dymem z samodzielnie zrobionego skręta. Spojrzał na unoszący się przed nim szary kłąb, który rozpływał się powoli w wilgotnym, bezwietrznym powietrzu. Z zadowoleniem pomyślał o kupionej wczoraj na Łazarzu pełnej paczce aromatycznego zagranicznego tytoniu, którą właśnie włożył do kieszeni swojej wędkarskiej kamizelki. Przypomniał mu się smak popularnych, palonych jeszcze niedawno, zanim przeszedł na skręty, i splunął na samą myśl o krajowym wyrobie, zatruwającym mu płuca ponad czterdzieści lat. Sąsiad, ten Nowak z dziewiątego piętra, powiedział mu, że tytoń i bibułki to może nie taniej, ale zdrowiej, a poza tym więcej palenia wychodzi.
Zyga bardzo lubił tę wczesną porę budzącego się dnia. Zapach dymu tytoniowego i wody. Ta mieszanka była jak magnes, ciągnący go nad Wartę. Spojrzał na leniwie przesuwający się ciemny nurt rzeki, która za chwilę rozbłyśnie milionami drobnych refleksów odbijających się wśród pierwszych promieni wschodzącego słońca.
Po drugiej stronie rzeki powoli budziło się ze snu monstrualne blokowisko Spółdzielni Mieszkaniowej „Osiedle Młodych". Po wodzie niosły się pierwsze kaszlnięcia odpalanych pod blokami samochodów, małych fiatów, trabantów i syrenek. Przez most Marchlewskiego z głośnym stukotem przejechał pierwszy tego dnia, jeszcze pusty, zielony tramwaj nr 14. Zza majaczących w oddali brył akademików politechniki przy ulicy św. Rocha powoli wychylała się słoneczna poświata.
Nic, trzeba się brać do roboty, pomyślał Olczak i nie wyjmując papierosa z ust, ściągnął z pleców pokrowiec z wędkami. Kilkadziesiąt metrów dalej, bliżej mostu, podobny rytuał odprawiał inny wędkarz. Olczak znał go od lat, choć nie wiedział nawet, jak się nazywa. Od ponad roku, czyli od czasu, gdy dali mu wreszcie w Ceglorzu kopa i wysłali na emeryturę, spotykali się w tym samym miejscu kilka razy w tygodniu. Skinął mu więc głową, a tamten odpowiedział, przykładając palec do daszka czapki. Żaden nie odezwał się ani słowem. Wiadomo, nie ma co zbytecznie kłapać dziobem i straszyć ryby.
Rozłożenie uszykowanej w domu wędki zajęło mu kilkadziesiąt sekund. Sięgnął do plastikowego pudełka i wydobył z niego kilka białych robaków. Sprawnie nadział je na haczyk i podszedł do skraju betonowego nabrzeża. W tym momencie rzeka zamigotała. Ostry blask wschodzącego słońca prześlizgnął się po wodzie i oświetlił sterty kamieni u podnóża cementowej stromizny. Jak dalej będą takie upały, myślał Zyga, schodząc ostrożnie ku rzece, to niedługo wody w Warcie zabraknie. Chyba z pół metra już opadła, zauważył, oceniając szerokość piaszczystej łachy, która wynurzała się z toni, wyraźnie zwiększonej od wczorajszego poranka.
Stanął pewnie na szerokiej krawędzi betonowego brzegu i przymierzył się do pierwszego rzutu. Nagle jego uwagę przykuło coś dziwnego, co w wyraźny sposób odcinało się barwą od przybrzeżnych kamieni. Coś, jakby większy kamień, było wyraźnie jaśniejsze i znacznie gładsze. Zyga położył wędkę na pochyłym nabrzeżu, uważając, by nie splątać żyłki. Zaczął iść w tamtym kierunku. Przeszedł zaledwie parę kroków i znów przystanął. Mimo lekkiego porannego chłodu nagle zrobiło mu się gorąco. Z niedowierzaniem przyglądał się swojemu odkryciu. Umysł jeszcze próbował walczyć z tym, co podpowiadała mu rzadko zawodząca go intuicja. Zakręciło mu się w głowie i musiał usiąść, nie spuszczając jednak ani na sekundę oczu ze znaleziska. Słoneczne refleksy odbijające się w wodzie łagodnie ślizgały się po czyimś gołym, bladym tyłku.
- Tej! — krzyknął Olczak do wędkarza sąsiada - cho no tu, dalej. Machając ręką, przywoływał tamtego, a sam zaczął przesuwać się ku miejscu, w którym bieliły się pośladki. Nim nadbiegł znajomy wędkarz, Zyga zauważył już podkurczone, nienaturalnie wykrzywione nogi. Po chwili obaj mężczyźni nachylali się nad nagim kobiecym ciałem. Ustawiając się z dwóch stron, jednocześnie chwycili za leżące na kamieniach ręce, by jak najszybciej wyciągnąć z wody skrytą w toni głowę. Szarpnęli jednocześnie do góry i naga postać usiadła. Ale głowa nie wynurzyła się z wody. Głowy nie było.
Obaj, jak oparzeni, puścili ręce kobiety, i gołe barki wraz z pozostałością szyi zniknęły w wodzie.
- Kurwa - wyszeptał pobladły Zyga. Odszedł jakieś dwa metry na bok, pochylił się nad kamieniami i wyrzygał niedawno zjedzone dwie sznytki z salcesonem popite bawarką. Obrócił się na prawo, upewnił, że tyłek naprawdę jest tam, gdzie jest, i znów dostał torsji. Po chwili uniósł nieco głowę. Na kamieniu, ledwie metr od niego, siedziała biała rybitwa, która z obojętnością stałego klienta baru mlecznego przyglądała się nieapetycznym rzygowinom.